Topinambur - nazwa bardzo egzotyczna, kojarzy mi się z książkami podróżniczymi, Afryką i Ameryką. Tymczasem, ostatnio wszyscy znani kucharze i programy kulinarne wręcz go promują. Okazuje się, że poza uprawą, można go spotkać prawie wszędzie - również dziko rosnący na naszych łąkach. Po przejrzeniu informacji w internecie - zaopatrzeni w łopatkę i ogrodowe pazurki - wyruszyliśmy na poszukiwania: ja, mój mąż i dzielny pies Fliper.
Szkoda, że mamy już połowę listopada i nie mogę wstawić zdjęć pięknie kwitnących żółtych kwiatów, podobnych do słoneczników. Na pewno każdy je zna tylko nie ma pojęcia, że to właśnie topinambur. Na polanach, po których biega nasz pies, jest ich bardzo dużo a latem po powrocie ze spaceru, wysokie bukiety lądują w wazonach.
Początkowo misja zakończyła się niepowodzeniem. Po wyrwaniu krzaczka, pojawiała się jedynie niewielka wiązka korzonków i to wszystko. Ale nie daliśmy za wygraną. Pomyślałam, że być może topinambur rośnie podobnie jak ziemniaki, czyli pod krzakiem pojawiają się najpierw korzenie a dopiero niżej bulwy. I tak własnie jest.Trzeba było jedynie lekko podkopać miejsce po wyrwaniu rośliny. Pojawiły się wiązki lekko fioletowych, niewielkich bulw. Podobno odmian topinamburu jest wiele a różnią się między sobą nie tylko wielkością ale także kolorem. Ale pierwsze skojarzenia to raczej jakieś wstrętne żuki.
Topinambur można porównać do ziemniaka a zatem można go piec, gotować, podawać jako pure. Niestety nie przynieśliśmy go zbyt wiele a bulwy były małe. Nie starczyło na pure. Po obraniu bardzo cieniutkiej skórki, pozostały białe podłużne kartofelek.
Ale za to powstały smażone chipsy, które w smaku przypominają nieco bardziej słodkie ziemniaki pomieszane ze słonecznikiem. Były kapitalne do posypania zupy-kremu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz