Podróżując przez Irlandię nie mijasz wielkich miast, zakładów przemysłowych czy pól uprawnych (w każdym razie w części środkowej
i północnej). Króluje trawa, owce, stadniny koni, torfowiska.
Zabudowa
niziutka, w przeważającej większości parterowe domki, otoczone malowniczymi
ogródkami. W napotkanych miasteczkach pojawia się zwarta
zabudowa jednopiętrowa. Domy i witryny sklepów są bajecznie kolorowe, to pewnie
sposób na pogodę, która w przeważającej części roku nie jest zachęcająca: duże
zachmurzenie, wilgoć, deszcze, wiatr i niewiele
słońca. Trzeba więc jakoś ten świat rozweselać.
Ale ja nigdy nie narzekałam na pogodę,
bez względu na porę roku – deszcz mnie wyraźnie unika, choć nie mogę mówić o
słonecznym urlopie. W każdym razie nigdy jeszcze nie udało mi się prawdziwie
zmoknąć. I nawet odwiedzając te same, wcześniej
znane już miejsca, za każdym razem odkrywam coś innego, a za kilka tygodni znów będę tęsknić za zieloną Irlandią, pomimo, że tak naprawdę kocham
ciepło i słońce.
Tym razem odbyłam także „podróż”
kulinarną, a właściwie po prostu skoncentrowałam się na fotografowaniu
najbardziej charakterystycznych irlandzkich smakołyków, którymi karmiła nas
siostra mojego męża.
Zaczynamy od śniadania, oj nie jest to
lekka kuchnia. Na szczęście ten zestaw nie królował codziennie i udawało nam
się wstać od stołu. Klasyka to oczywiście jajka na bekonie.
Ale jak widać to nie wszystko, w skład zestawu śniadaniowego wchodzą: małe, smażone kiełbaski z połówkami pomidorów,
a na dokładkę black i white pudding,
przypominający w konsystencji naszą kaszankę, jednak zupełnie inny w smaku.
Jeszcze obowiązkowy tost posmarowany
lekko solonym masłem.
Czasem nasza znajoma jajecznica - za to podana z
plastrem wędzonego łososia,
lub jajko sadzone na placuszku
ziemniaczanym, który można kupić gotowy w najbliższym sklepiku i tylko lekko
podsmażyć przed podaniem.
Po takim śniadaniu można było wyruszać
na długie spacery, chociaż naprawdę człowiek gotów był do powrotu do łóżka.
Do przedpołudniowej kawy obowiązkowo "scones" czyli kruche bułeczki z rodzynkami,
lub rodzaj popularnego ciasta "barmbrack" -
Kolejne danie to moja ulubiona i chyba najbardziej
popularna szynka. Sprzedawana jest wszędzie w każdym najmniejszym sklepie w
postaci zrolowanego krążka (przeważnie
ze skórą). Można ją kupić surową lub już zamarynowaną. Taką właśnie marynowaną
szynkę przywiozłam i oczywiście zrobiłam.
Praktycznie już po ugotowaniu jest gotowa do jedzenia, ale może też stanowić półprodukt do przygotowania kolejnych wersji np. pieczenia. Podana obowiązkowo z purée z
pasternaku, którym zajmę się wkrótce.
A na deser klasyczne "trifle". To bardzo charakterystyczny i
znany deser, który można zakupić gotowy lub wykonać w domu. Przepisy na trifle
różnią się od siebie, wszystko zależy od składników, rodzaju galaretki, owoców.
Do tego jeszcze „sos budyniowy”, na wierzch bita śmietana, tarta czekolada. Nasze
wykonane domowym sposobem było pyszne.
I kolejny deser czyli Christmas Pudding,
wygląda podejrzanie, trochę jak pokruszony, lekko stopiony asfalt ale
smakuje…… Do Bożego Narodzenia wprawdzie
jeszcze daleko, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby spróbować tego
przysmaku. Nie widziałam jak się go przygotowuje bo przepis jest bardzo
czaso- i pracochłonny. Deser powstaje na kilka tygodni przed świętami i jest
głównie mieszanką różnych bakalii, odrobiny alkoholu, mąki, jaj itd. Do tego dochodzi, gotowanie, mieszanie i inne
czynności. Można też kupić gotowca i tylko podgrzać w domu. Przed podaniem
koniecznie polać sosem budyniowym.
Na koniec klasyka – Fish & Chips.
Koniecznie chcieliśmy spróbować tego specjału, chociaż to zwykła
ryba z frytkami. Ale nie do końca. Nasze danie smakowało doskonale,
pomimo, że nie jestem miłośnikiem ryb. Jednak nasz kawałek panierowanego dorsza
i grube fryty ze świeżo pociętych ziemniaków, przygotowane na poczekaniu w
małym miasteczku, które gdzieś po drodze mijaliśmy – bardzo mile mnie zaskoczyło.
A do tego jeszcze koniecznie szklaneczka
Guinnessa, bardzo ciemnego, wręcz czarnego piwa o charakterystycznym
gorzko-słodkim smaku i gęstej jak bita śmietana pianie. Typowo irlandzkie piwo,
ważone w fabryce w Dublinie, którą można zwiedzać. A naprawdę warto bo jest na
co popatrzeć i spróbować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz