niedziela, 28 października 2012

Irlandia od kuchni

Niespełna dwa tygodnie temu wróciłam ze swojej kolejnej, czwartej już wyprawy do Irlandii. Każdy kto odwiedził „zieloną wyspę”, doskonale wie dlaczego tak właśnie się nazywa. Zieleń jest naprawdę niesamowita, ma wspaniały odcień i jest wszędzie. 


Podróżując przez Irlandię nie mijasz wielkich miast, zakładów przemysłowych czy pól uprawnych (w każdym razie w części środkowej i północnej). Króluje trawa, owce, stadniny koni, torfowiska. 

Zabudowa niziutka, w przeważającej większości parterowe domki, otoczone malowniczymi ogródkami. W napotkanych miasteczkach pojawia się zwarta zabudowa jednopiętrowa. Domy i witryny sklepów są bajecznie kolorowe, to pewnie sposób na pogodę, która w przeważającej części roku nie jest zachęcająca: duże zachmurzenie, wilgoć, deszcze, wiatr  i niewiele słońca. Trzeba więc jakoś ten świat rozweselać.

Ale ja nigdy nie narzekałam na pogodę, bez względu na porę roku – deszcz mnie wyraźnie unika, choć nie mogę mówić o słonecznym urlopie. W każdym razie nigdy jeszcze nie udało mi się prawdziwie zmoknąć. I nawet odwiedzając te same, wcześniej znane już miejsca, za każdym razem odkrywam coś innego, a za kilka tygodni znów będę tęsknić za zieloną Irlandią, pomimo, że tak naprawdę kocham ciepło i słońce.  


Tym razem odbyłam także „podróż” kulinarną, a właściwie po prostu skoncentrowałam się na fotografowaniu najbardziej charakterystycznych irlandzkich smakołyków, którymi karmiła nas siostra mojego męża.
Zaczynamy od śniadania, oj nie jest to lekka kuchnia. Na szczęście ten zestaw nie królował codziennie i udawało nam się wstać od stołu. Klasyka to oczywiście jajka na bekonie.



Ale jak widać to nie wszystko, w skład zestawu śniadaniowego wchodzą: małe, smażone kiełbaski z połówkami pomidorów,


a na dokładkę black i white pudding, przypominający w konsystencji naszą kaszankę, jednak zupełnie inny w smaku.


Jeszcze obowiązkowy tost posmarowany lekko solonym masłem. 


Czasem nasza znajoma jajecznica - za to podana z plastrem wędzonego łososia,


lub jajko sadzone na placuszku ziemniaczanym, który można kupić gotowy w najbliższym sklepiku i tylko lekko podsmażyć przed podaniem.


Po takim śniadaniu można było wyruszać na długie spacery, chociaż naprawdę człowiek gotów był do powrotu do łóżka.
Do przedpołudniowej kawy obowiązkowo "scones" czyli kruche bułeczki z rodzynkami, 




lub  rodzaj popularnego ciasta "barmbrack" -


Kolejne danie to moja ulubiona i chyba najbardziej popularna szynka. Sprzedawana jest wszędzie w każdym najmniejszym sklepie w postaci zrolowanego krążka  (przeważnie ze skórą). Można ją kupić surową lub już zamarynowaną. Taką właśnie marynowaną szynkę  przywiozłam i oczywiście zrobiłam.
Praktycznie już po ugotowaniu jest gotowa do jedzenia, ale może też stanowić półprodukt do przygotowania kolejnych wersji np. pieczenia. Podana obowiązkowo z purée z pasternaku, którym zajmę się wkrótce.





A na deser klasyczne "trifle". To bardzo charakterystyczny i znany deser, który można zakupić gotowy lub wykonać w domu. Przepisy na trifle różnią się od siebie, wszystko zależy od składników, rodzaju galaretki, owoców. Do tego jeszcze „sos budyniowy”, na wierzch bita śmietana, tarta czekolada. Nasze wykonane domowym sposobem było pyszne.


I kolejny deser czyli Christmas Pudding, wygląda podejrzanie, trochę jak pokruszony, lekko stopiony asfalt ale smakuje……  Do Bożego Narodzenia wprawdzie jeszcze daleko, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby spróbować tego przysmaku. Nie widziałam jak się go przygotowuje bo przepis jest bardzo czaso- i pracochłonny. Deser powstaje na kilka tygodni przed świętami i jest głównie mieszanką różnych bakalii, odrobiny alkoholu, mąki, jaj itd.  Do tego dochodzi, gotowanie, mieszanie i inne czynności. Można też kupić gotowca i tylko podgrzać w domu. Przed podaniem koniecznie polać sosem budyniowym.



Na koniec klasyka – Fish & Chips. Koniecznie chcieliśmy spróbować tego specjału, chociaż  to zwykła ryba z frytkami. Ale nie do końca. Nasze danie smakowało doskonale, pomimo, że nie jestem miłośnikiem ryb. Jednak nasz kawałek panierowanego dorsza i grube fryty ze świeżo pociętych ziemniaków, przygotowane na poczekaniu w małym miasteczku, które gdzieś po drodze mijaliśmy – bardzo mile mnie zaskoczyło.


A do tego jeszcze koniecznie szklaneczka Guinnessa, bardzo ciemnego, wręcz czarnego piwa o charakterystycznym gorzko-słodkim smaku i gęstej jak bita śmietana pianie. Typowo irlandzkie piwo, ważone w fabryce w Dublinie, którą można zwiedzać. A naprawdę warto bo jest na co popatrzeć i spróbować. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz